poniedziałek, 29 czerwca 2015

Dziesięć.

-Masz zjeść to, to i to – Anders stawia przede mną trzy talerze. Podchodzi do blatu w kuchni i chwilę później wraca ze szklanką soku pomarańczowego i pojemnikiem z tabletkami. - Weźmiesz wszystko co jest w dzisiejszej przegródce i popijesz. Masz pół godziny.
-Co to za ograniczenia czasowe? - prycham oburzona zabierając się za jajecznice.
-Diana, czy ty raz w życiu mogłabyś się nie buntować tylko kogoś posłuchać? - pyta zirytowana Lea siadając naprzeciwko mnie.
-Od kiedy wy trzymacie razem? - odpowiadam jej podobnym tonem.
-Od czasu kiedy wydaje ci się że jesteś Supermanem, mimo że półtorej miesiąca mógł cię zabić zwykły katar – informuje mnie Anders i osuwa się na krzesło obok mojej siostry.
Jestem więźniem we własnym domu, czas się z tym pogodzić.
Ale nie narzekam, bo mogło być gorzej. Wczoraj dowiedziałam się, że moja mama planowała mnie odwiedzić i zrobić porządek w życiu, ale Lea uzmysłowiła jej jak bardzo niebezpieczny jest to pomysł.
-Pojedziemy odwiedzić Vega? - zmieniam subtelnie temat.
-Jedz – rzuca Anders.
-Ejjj...
-Jedz!
-Szantażyści – mruczę pod nosem odgryzając kawałek tosta.
-Coś jeszcze masz do powiedzenia? - pyta mnie słodziutkim tonem Lea.
-Chciałam ci życzyć, żebyś się udławiła – odpowiadam jej z wymuszonym uśmiechem.
-Słuchaj złośnico – zaczyna Anders – masz dzisiaj ostatnie badania. Zawiozę ciebie i Leę do szpitala, a sam pojadę w tym czasie na trening, bo nie mogę dzisiaj odpuścić...
Rzucam siostrze złośliwe spojrzenie, a ona tylko przewraca oczami. Mówią, że od czasu przeszczepu nie mogą nade mną zapanować. Niektórzy nawet doszukują się cudownego sposobu przekazania mi przed Vilberga kawałka swojego podłego charakteru.
Ale ja po prostu zaczynam odżywać. Pierwszy raz od wielu miesięcy czuję, że mam siłę i energię żeby biegać dookoła bez sensu, śmiać się, a mój generator złośliwości i ciętych ripost pracuje na najwyższych obrotach.
-... ale jeśli spróbujesz coś wywinąć, a wiem że planujesz to obiecuję ci, że...
-To już jest groźba! - protestuję.
-Ostrzeżenie – poprawia mnie Fanni.
-Nazywaj to jak chcesz. Gdzie budyń?
-Nie ma dzisiaj budyniu.
-Jak to nie ma dzisiaj budyniu?!
-Lekarz zakazał ci jeść słodkie przed badaniami.
-Zabiera mi całe szczęście z życia – lamentuję i wstaję od stołu. - Państwo patrzą, biorę leki! Tak żebyście mieli pewność!
Wrzucam sobie wszystko z pojemniczka do ust i szybko popijam sokiem. Odstawiam szklankę i ruszam w kierunku garderoby, żeby przebrać się w jakieś w miarę wyjściowe ubranie.
-... jest jak dziecko – słyszę Leę.
-Urodziła się na nowo – śmieje się Anders – co zrobisz? Cieszę się, że ma energię.
-Nie masz ochoty jej czasem walnąć? - prycha moja siostra.
-Mam – przyznaje Fanni. - Jak nie je. Co do jej szaleństw to trwa to z 10 minut, a potem pada na kanapę i zasypia, więc nie starcza jej czasu żeby mnie naprawdę wkurzyć.
Uśmiecham się do siebie.
Czy to źle, że w pewnym sensie cieszę się, że to wszystko się wydarzyło, a on się zmienił?


Jak dobrze, że ze szpitala na halę treningową są tylko dwa kroki. Po badaniach i odprowadzeniu mnie przez siostrę pod same drzwi kompleksu sportowego mogłam wpaść na trening zawodników trenera Stoeckla.
Całkiem lubię tu przychodzić. Kiedyś miałam serdecznie dosyć skoków narciarskich, a jedyną osobą, która mnie przy nich trzymała był Fanni. Jednak w czasie choroby cała drużyna okazała mi takie wsparcie i dała tyle siły, że moje podejście do nich zmieniło się o 180 stopni. Weźmy takiego Hilde na przykład? Pierdoła jakich mało! Ale ile ten człowiek ma w sobie miłości i pozytywnej energii?
Ostatnio wpadł do mnie na herbatę.
-Sarah Hendrickson zgodziła się ze mną umówić – oznajmił z dumą.
Prychnęłam śmiechem z czajnikiem w ręku.
-O co ci chodzi? - oburzył się.
-Sarah Hendrickson przynajmniej istnieje – zauważyłam.
-Nie wiem co te podłe chamy ci naopowiadały...
-Ostatnia dziewczyna imieniem Ingrid Merksen zmarła w 1998 roku – usiłowałam go przekrzyczeć. - A ty usilnie twierdziłeś, że byliście na spływie w zeszłym roku.
-Bzdura!
-No chyba, że ty tak lubisz – zaśmiałam się.
Dobrze pamiętam jego niezadowoloną minę i większość epitetów jakimi uraczył po kolei swoich kolegów z drużyny.
Uśmiechnęłam się do swoich myśli i skręciłam w prawo, w korytarz który prowadził do głównej sali treningowej.
-Cześć.
Podniosłam głowę i zamarłam.
-Cześć – odpowiedziałam usiłując zachować normalny ton.
-Pogadamy?
Skinęłam głową. To musiało w końcu nastąpić, nie było innej opcji.
Vilberg przysiada na parapecie i spogląda na mnie wyczekująco. Ruszam więc za nim i po chwili siedzimy ramię w ramię.
-Przytyłaś – odzywa się w końcu.
-Komplemenciarz z ciebie – uśmiecham się pod nosem.
-Wiesz przecież...
-Wiem.
Znowu zapada niezręczna cisza. Oglądam lakier na paznokciach mojej lewej dłoni. Nie wiem co mam powiedzieć. A przecież chciałabym mu powiedzieć tak dużo! Zawdzięczam mu w końcu życie, prawda? Powinnam mu podziękować. Chociaż czy to wystarczy?
-Będę ojcem – Andreas brutalnie wyrywa mnie z rozmyślań.
-Co?!
-Będę miał dziecko.
-Ale jak...
-Jak to się stało? - śmieje się. - Naprawdę mam ci wytłumaczyć?
-Nie – prycham. - Po prostu nie wiedziałam, że kogoś masz...
-Nie znamy się długo – tłumaczy mi. - Szczerze przyznaję, że ta ciąża to wpadka. Ale cieszę się Diana. Naprawdę. Coś zajmie moje myśli i nie będę się już z ciebie leczył...
Spoglądam na niego. Widzę jak wiele opanowania wkłada w to, żeby ta rozmowa wyglądała tak jak wygląda, żeby emocje nie wzięły góry. Chwytam go lekko za dłoń. Spogląda na mnie zaskoczony i delikatnie się uśmiecham.
-Będziesz dobrym ojcem – zapewniam.
-Oby.
-Niańczysz Hilde w kadrze, masz doświadczenie – śmieje się.
Zeskakuję z parapetu, a on zaraz za mną.
-Diana?
-Tak?
-Kocham cię.
Spoglądam na niego spokojnym, ale i smutnym wzrokiem. Zaplatam ramiona na jego szyi i przyciągam do siebie mocno przytulając.
-Dziękuję ci. Za wszystko. Ale wiesz, że nie mogę ci się odwzajemnić tym samym...
-Wiem. Jest Anders.
Potakuję głową.
-Bądź z nią szczęśliwy – uśmiecham się lekko.
-Czemu to brzmi jak pożegnanie?
Odsuwam go lekko.
-Życie musi się toczyć dalej, prawda?


-Idę do szkoły sportowej.
-Przecież ty masz pięć lat!
-Czyli za chwilę przyjdzie na mnie pora! Poza tym plany trzeba robić na zapas – zauważa Vegard i ładuje do buzi kolejną łyżkę lodów.
-To gdzie ta szkoła? - pytam kręcąc z rozbawieniem głową.
-W Lillehammer – odpowiada z dumą.
-I mama cię tam puści? - dziwię się.
-Oczywiście. Jesteś tam ty i Anders.
-No tak, ale...
-A myślisz, że moich rodziców stać na opłacenie tej szkoły?
-O czym ty mówisz? - pytam przyglądając mu się podejrzliwie.
-Anders na spółę z Rune opłacili mi czesne. We wrześniu do was przyjeżdżam – uśmiecha się triumfująco.
I nagle w głowie zapala mi się żarówka. W czasie kiedy byliśmy z Fannim pokłóceni przyszedł tajemniczy rachunek, który Anders koniecznie chciał zapłacić osobiście. Prędzej podejrzewałabym, że prowadzi podwójne życie i ma rodzinę w Azji, niż że opłaca Vegowi szkołę i zapewnia mi bycie mamą na pół etatu.
-A będziesz mieszkał u nas czy u Rune i Marthy? - dopytuje subtelnie.
-W internacie, geniuszu – przewraca oczami Vegard.
-Chwała Panu! - wykrzykuję z ulgą.
-Ale jak mi będą dokuczać, to do was przyjdę z płaczem!
-Idź do Toma, on urządzi dzieciakom pogadankę psychologiczną – prycham. - Chcesz coli?
-Nie powinniśmy pić coli, prawda?
Spoglądam na niego z politowaniem.
-Dużą poproszę. Ale jak mnie lekarz wyzwie...
-Masz 5 lat, a jesteś nudniejszy niż moja babcia Edna!


I znowu tu jesteśmy. Po kilku dniach przerwy w Oslo i przejściu wszystkich badań wróciliśmy z Andersem do Lillehammer. Mieszkanie wydaje się takie ciche, spokojne i opuszczone. Przez chwilę przez myśl przechodzi mi, że wszystko sprawia wrażenie jakby moja choroba nigdy się nie wydarzyła. Bo nic się nie zmieniło. Mamy tych samych sąsiadów, te same obowiązki i te same rachunki do opłacenia. Tak naprawdę tylko moja relacja z Andersem przypomina mi co przeszliśmy. Bo prawdopodobnie gdyby nie choroba nadal siedziałabym co drugi wieczór sama, klnąc w duchu na Fanniego i wiedząc, że nie jestem wystarczająco silna żeby cokolwiek zmienić.
Po rozpakowaniu rzeczy narzucam na siebie sweter i wychodzę na balkon. Siadam na barierce i wpatruję się w piękne zachodzące nad Lillehammer słońce.
-Nie zmarzniesz? - słyszę za sobą głos Fanniego.
Chwilę później podchodzi do mnie i podaje biały kubek z parującą herbatą.
-Dziękuję – uśmiecham się lekko. - Przyznam szczerze, że teraz kiedy już mogę, przeziębienie się będzie czystą przyjemnością.
-Ty nie jesteś normalna -prycha Anders i obejmuje mnie w talii.
-Możliwe – mruczę udając, że się zastanawiam. - Wiesz na co mam ochotę?
-Na co?
-Na gorące wakacje!
-Pojedziemy – uśmiecha się Fanni. - Gdzie tylko chcesz!
-To może Seszele? - proponuję.
-A gdzieś bliżej i taniej się nie da? - prycha Anders.
-Ah no tak – udaję zatroskaną – zapomniałam, że fundujesz Vegowi szkołę.
Fanni kręci z rozbawieniem głową.
-Już ci powiedział?
-I dobrze zrobił, bo znając ciebie dowiedziałabym się jakbyśmy go odbierali z walizkami z dworca!
-Ma talent i nie pozwolę mu go zmarnować – broni się Anders.
-Ale przecież ja nie mam za złe tego że mu opłaciłeś tą szkołę, tylko że mi nie powiedziałeś – zauważam.
-Były ważniejsze sprawy.
Na chwilę milkniemy. Upijam łyka herbaty i ponownie odstawiam kubek na barierkę.
-Rozmawiałam z Vilbergiem.
Czuję jak całe ciało Fanniego za mną się napina, a ramiona jakby ciaśniej mnie otaczają.
-I co?
-Wyjaśniliśmy sobie co nieco, podziękowałam mu i... chyba poszliśmy w swoje strony.
-Chyba?
-To była dziwna rozmowa, nie potrafię ci powiedzieć co dokładnie się stało i co dokładnie ustaliliśmy.
Anders delikatnie kiwa głową w zamyśleniu.
-Nad czym tak myślisz? - pytam po chwili.
-Nad tym jakim jestem pieprzonym szczęściarzem, że nadal mogę cię trzymać w ramionach – uśmiecha się i całuje w policzek.
-A wiesz, że byłbyś jeszcze bardziej szczęśliwy gdybym i ja była szczęśliwa? - wykręcam głowę w jego kierunku i uważnie mu się przyglądam.
Fanni momentalnie bladnie i przypatruje mi się delikatnie zestresowany.
-A nie jesteś szczęśliwa?
-Potencjalnie jestem – potwierdzam. - Ale miseczka budyniu na pewno by nie zaszkodziła...
-Ty nie jesteś normalna – mruczy Anders przewracając oczami. - Czekoladowy czy waniliowy? - pyta wchodząc z powrotem do mieszkania.
-Czekoladowy!
I gadam o budyniu, ale jestem szczęśliwa. I to bardzo.





Tadaaaam! Finito!
Tak oto kończy się historia Diany i niepokornego Fannisa, mojej wielkiej niespełnionej miłości (niektórzy z Was o tym wiedzą aż do bólu ;D)
Już teraz zapraszam Was serdecznie na 
http://ironicones.blogspot.com/,
gdzie już niedługo lepiej poznacie niestabilną emocjonalnie Mayę i przerażonego zachowaniem nowej sąsiadki Richarda Freitaga.
Co mogę Wam zdradzić już teraz, to fakt, że muzyką przewodnią tej historii będzie ta piękna piosenka Beyonce.
Tymczasem dzielcie się swoimi spostrzeżeniami odnośnie finału historii Diany i Fannisa, każda uwaga mile widziana :)
Ściskam,
Z.