-Masz zjeść to, to i to – Anders
stawia przede mną trzy talerze. Podchodzi do blatu w kuchni i chwilę
później wraca ze szklanką soku pomarańczowego i pojemnikiem z
tabletkami. - Weźmiesz wszystko co jest w dzisiejszej przegródce i
popijesz. Masz pół godziny.
-Co to za ograniczenia czasowe? -
prycham oburzona zabierając się za jajecznice.
-Diana, czy ty raz w życiu mogłabyś
się nie buntować tylko kogoś posłuchać? - pyta zirytowana Lea
siadając naprzeciwko mnie.
-Od kiedy wy trzymacie razem? -
odpowiadam jej podobnym tonem.
-Od czasu kiedy wydaje ci się że
jesteś Supermanem, mimo że półtorej miesiąca mógł cię zabić
zwykły katar – informuje mnie Anders i osuwa się na krzesło obok
mojej siostry.
Jestem więźniem we własnym domu,
czas się z tym pogodzić.
Ale nie narzekam, bo mogło być
gorzej. Wczoraj dowiedziałam się, że moja mama planowała mnie
odwiedzić i zrobić porządek w życiu, ale Lea uzmysłowiła jej
jak bardzo niebezpieczny jest to pomysł.
-Pojedziemy odwiedzić Vega? - zmieniam
subtelnie temat.
-Jedz – rzuca Anders.
-Ejjj...
-Jedz!
-Szantażyści – mruczę pod nosem
odgryzając kawałek tosta.
-Coś jeszcze masz do powiedzenia? -
pyta mnie słodziutkim tonem Lea.
-Chciałam ci życzyć, żebyś się
udławiła – odpowiadam jej z wymuszonym uśmiechem.
-Słuchaj złośnico – zaczyna Anders
– masz dzisiaj ostatnie badania. Zawiozę ciebie i Leę do
szpitala, a sam pojadę w tym czasie na trening, bo nie mogę dzisiaj
odpuścić...
Rzucam siostrze złośliwe spojrzenie,
a ona tylko przewraca oczami. Mówią, że od czasu przeszczepu nie
mogą nade mną zapanować. Niektórzy nawet doszukują się
cudownego sposobu przekazania mi przed Vilberga kawałka swojego
podłego charakteru.
Ale ja po prostu zaczynam odżywać.
Pierwszy raz od wielu miesięcy czuję, że mam siłę i energię
żeby biegać dookoła bez sensu, śmiać się, a mój generator
złośliwości i ciętych ripost pracuje na najwyższych obrotach.
-... ale jeśli spróbujesz coś
wywinąć, a wiem że planujesz to obiecuję ci, że...
-To już jest groźba! - protestuję.
-Ostrzeżenie – poprawia mnie Fanni.
-Nazywaj to jak chcesz. Gdzie budyń?
-Nie ma dzisiaj budyniu.
-Jak to nie ma dzisiaj budyniu?!
-Lekarz zakazał ci jeść słodkie
przed badaniami.
-Zabiera mi całe szczęście z życia
– lamentuję i wstaję od stołu. - Państwo patrzą, biorę leki!
Tak żebyście mieli pewność!
Wrzucam sobie wszystko z pojemniczka do
ust i szybko popijam sokiem. Odstawiam szklankę i ruszam w kierunku
garderoby, żeby przebrać się w jakieś w miarę wyjściowe
ubranie.
-... jest jak dziecko – słyszę Leę.
-Urodziła się na nowo – śmieje się
Anders – co zrobisz? Cieszę się, że ma energię.
-Nie masz ochoty jej czasem walnąć? -
prycha moja siostra.
-Mam – przyznaje Fanni. - Jak nie je.
Co do jej szaleństw to trwa to z 10 minut, a potem pada na kanapę i
zasypia, więc nie starcza jej czasu żeby mnie naprawdę wkurzyć.
Uśmiecham się do siebie.
Czy to źle, że w pewnym sensie cieszę
się, że to wszystko się wydarzyło, a on się zmienił?
Jak dobrze, że ze szpitala na halę
treningową są tylko dwa kroki. Po badaniach i odprowadzeniu mnie
przez siostrę pod same drzwi kompleksu sportowego mogłam wpaść na
trening zawodników trenera Stoeckla.
Całkiem lubię tu przychodzić. Kiedyś
miałam serdecznie dosyć skoków narciarskich, a jedyną osobą,
która mnie przy nich trzymała był Fanni. Jednak w czasie choroby
cała drużyna okazała mi takie wsparcie i dała tyle siły, że
moje podejście do nich zmieniło się o 180 stopni. Weźmy takiego
Hilde na przykład? Pierdoła jakich mało! Ale ile ten człowiek ma
w sobie miłości i pozytywnej energii?
Ostatnio wpadł do mnie na herbatę.
-Sarah Hendrickson zgodziła się ze
mną umówić – oznajmił z dumą.
Prychnęłam śmiechem z czajnikiem w
ręku.
-O co ci chodzi? - oburzył się.
-Sarah Hendrickson przynajmniej
istnieje – zauważyłam.
-Nie wiem co te podłe chamy ci
naopowiadały...
-Ostatnia dziewczyna imieniem Ingrid
Merksen zmarła w 1998 roku – usiłowałam go przekrzyczeć. - A ty
usilnie twierdziłeś, że byliście na spływie w zeszłym roku.
-Bzdura!
-No chyba, że ty tak lubisz –
zaśmiałam się.
Dobrze pamiętam jego niezadowoloną
minę i większość epitetów jakimi uraczył po kolei swoich
kolegów z drużyny.
Uśmiechnęłam się do swoich myśli i
skręciłam w prawo, w korytarz który prowadził do głównej sali
treningowej.
-Cześć.
Podniosłam głowę i zamarłam.
-Cześć – odpowiedziałam usiłując
zachować normalny ton.
-Pogadamy?
Skinęłam głową. To musiało w końcu
nastąpić, nie było innej opcji.
Vilberg przysiada na parapecie i
spogląda na mnie wyczekująco. Ruszam więc za nim i po chwili
siedzimy ramię w ramię.
-Przytyłaś – odzywa się w końcu.
-Komplemenciarz z ciebie – uśmiecham
się pod nosem.
-Wiesz przecież...
-Wiem.
Znowu zapada niezręczna cisza. Oglądam
lakier na paznokciach mojej lewej dłoni. Nie wiem co mam powiedzieć.
A przecież chciałabym mu powiedzieć tak dużo! Zawdzięczam mu w
końcu życie, prawda? Powinnam mu podziękować. Chociaż czy to
wystarczy?
-Będę ojcem – Andreas brutalnie
wyrywa mnie z rozmyślań.
-Co?!
-Będę miał dziecko.
-Ale jak...
-Jak to się stało? - śmieje się. -
Naprawdę mam ci wytłumaczyć?
-Nie – prycham. - Po prostu nie
wiedziałam, że kogoś masz...
-Nie znamy się długo – tłumaczy
mi. - Szczerze przyznaję, że ta ciąża to wpadka. Ale cieszę się
Diana. Naprawdę. Coś zajmie moje myśli i nie będę się już z
ciebie leczył...
Spoglądam na niego. Widzę jak wiele
opanowania wkłada w to, żeby ta rozmowa wyglądała tak jak
wygląda, żeby emocje nie wzięły góry. Chwytam go lekko za dłoń.
Spogląda na mnie zaskoczony i delikatnie się uśmiecham.
-Będziesz dobrym ojcem – zapewniam.
-Oby.
-Niańczysz Hilde w kadrze, masz
doświadczenie – śmieje się.
Zeskakuję z parapetu, a on zaraz za
mną.
-Diana?
-Tak?
-Kocham cię.
Spoglądam na niego spokojnym, ale i
smutnym wzrokiem. Zaplatam ramiona na jego szyi i przyciągam do
siebie mocno przytulając.
-Dziękuję ci. Za wszystko. Ale wiesz,
że nie mogę ci się odwzajemnić tym samym...
-Wiem. Jest Anders.
Potakuję głową.
-Bądź z nią szczęśliwy –
uśmiecham się lekko.
-Czemu to brzmi jak pożegnanie?
Odsuwam go lekko.
-Życie musi się toczyć dalej,
prawda?
-Idę do szkoły sportowej.
-Przecież ty masz pięć lat!
-Czyli za chwilę przyjdzie na mnie
pora! Poza tym plany trzeba robić na zapas – zauważa Vegard i
ładuje do buzi kolejną łyżkę lodów.
-To gdzie ta szkoła? - pytam kręcąc
z rozbawieniem głową.
-W Lillehammer – odpowiada z dumą.
-I mama cię tam puści? - dziwię się.
-Oczywiście. Jesteś tam ty i Anders.
-No tak, ale...
-A myślisz, że moich rodziców stać
na opłacenie tej szkoły?
-O czym ty mówisz? - pytam
przyglądając mu się podejrzliwie.
-Anders na spółę z Rune opłacili mi
czesne. We wrześniu do was przyjeżdżam – uśmiecha się
triumfująco.
I nagle w głowie zapala mi się
żarówka. W czasie kiedy byliśmy z Fannim pokłóceni przyszedł
tajemniczy rachunek, który Anders koniecznie chciał zapłacić
osobiście. Prędzej podejrzewałabym, że prowadzi podwójne życie
i ma rodzinę w Azji, niż że opłaca Vegowi szkołę i zapewnia mi
bycie mamą na pół etatu.
-A będziesz mieszkał u nas czy u Rune
i Marthy? - dopytuje subtelnie.
-W internacie, geniuszu – przewraca
oczami Vegard.
-Chwała Panu! - wykrzykuję z ulgą.
-Ale jak mi będą dokuczać, to do was
przyjdę z płaczem!
-Idź do Toma, on urządzi dzieciakom
pogadankę psychologiczną – prycham. - Chcesz coli?
-Nie powinniśmy pić coli, prawda?
Spoglądam na niego z politowaniem.
-Dużą poproszę. Ale jak mnie lekarz
wyzwie...
-Masz 5 lat, a jesteś nudniejszy niż
moja babcia Edna!
I znowu tu jesteśmy. Po kilku dniach
przerwy w Oslo i przejściu wszystkich badań wróciliśmy z Andersem
do Lillehammer. Mieszkanie wydaje się takie ciche, spokojne i
opuszczone. Przez chwilę przez myśl przechodzi mi, że wszystko
sprawia wrażenie jakby moja choroba nigdy się nie wydarzyła. Bo
nic się nie zmieniło. Mamy tych samych sąsiadów, te same
obowiązki i te same rachunki do opłacenia. Tak naprawdę tylko moja
relacja z Andersem przypomina mi co przeszliśmy. Bo prawdopodobnie
gdyby nie choroba nadal siedziałabym co drugi wieczór sama, klnąc
w duchu na Fanniego i wiedząc, że nie jestem wystarczająco silna
żeby cokolwiek zmienić.
Po rozpakowaniu rzeczy narzucam na
siebie sweter i wychodzę na balkon. Siadam na barierce i wpatruję
się w piękne zachodzące nad Lillehammer słońce.
-Nie zmarzniesz? - słyszę za sobą
głos Fanniego.
Chwilę później podchodzi do mnie i
podaje biały kubek z parującą herbatą.
-Dziękuję – uśmiecham się lekko.
- Przyznam szczerze, że teraz kiedy już mogę, przeziębienie się
będzie czystą przyjemnością.
-Ty nie jesteś normalna -prycha Anders
i obejmuje mnie w talii.
-Możliwe – mruczę udając, że się
zastanawiam. - Wiesz na co mam ochotę?
-Na co?
-Na gorące wakacje!
-Pojedziemy – uśmiecha się Fanni. -
Gdzie tylko chcesz!
-To może Seszele? - proponuję.
-A gdzieś bliżej i taniej się nie
da? - prycha Anders.
-Ah no tak – udaję zatroskaną –
zapomniałam, że fundujesz Vegowi szkołę.
Fanni kręci z rozbawieniem głową.
-Już ci powiedział?
-I dobrze zrobił, bo znając ciebie
dowiedziałabym się jakbyśmy go odbierali z walizkami z dworca!
-Ma talent i nie pozwolę mu go
zmarnować – broni się Anders.
-Ale przecież ja nie mam za złe tego
że mu opłaciłeś tą szkołę, tylko że mi nie powiedziałeś –
zauważam.
-Były ważniejsze sprawy.
Na chwilę milkniemy. Upijam łyka
herbaty i ponownie odstawiam kubek na barierkę.
-Rozmawiałam z Vilbergiem.
Czuję jak całe ciało Fanniego za mną
się napina, a ramiona jakby ciaśniej mnie otaczają.
-I co?
-Wyjaśniliśmy sobie co nieco,
podziękowałam mu i... chyba poszliśmy w swoje strony.
-Chyba?
-To była dziwna rozmowa, nie potrafię
ci powiedzieć co dokładnie się stało i co dokładnie ustaliliśmy.
Anders delikatnie kiwa głową w
zamyśleniu.
-Nad czym tak myślisz? - pytam po
chwili.
-Nad tym jakim jestem pieprzonym
szczęściarzem, że nadal mogę cię trzymać w ramionach –
uśmiecha się i całuje w policzek.
-A wiesz, że byłbyś jeszcze bardziej
szczęśliwy gdybym i ja była szczęśliwa? - wykręcam głowę w
jego kierunku i uważnie mu się przyglądam.
Fanni momentalnie bladnie i przypatruje
mi się delikatnie zestresowany.
-A nie jesteś szczęśliwa?
-Potencjalnie jestem – potwierdzam. -
Ale miseczka budyniu na pewno by nie zaszkodziła...
-Ty nie jesteś normalna – mruczy
Anders przewracając oczami. - Czekoladowy czy waniliowy? - pyta
wchodząc z powrotem do mieszkania.
-Czekoladowy!
I gadam o budyniu, ale jestem
szczęśliwa. I to bardzo.
Tadaaaam! Finito!
Tak oto kończy się historia Diany i niepokornego Fannisa, mojej wielkiej niespełnionej miłości (niektórzy z Was o tym wiedzą aż do bólu ;D)
Już teraz zapraszam Was serdecznie na
http://ironicones.blogspot.com/,
gdzie już niedługo lepiej poznacie niestabilną emocjonalnie Mayę i przerażonego zachowaniem nowej sąsiadki Richarda Freitaga.
Co mogę Wam zdradzić już teraz, to fakt, że muzyką przewodnią tej historii będzie ta piękna piosenka Beyonce.
Tymczasem dzielcie się swoimi spostrzeżeniami odnośnie finału historii Diany i Fannisa, każda uwaga mile widziana :)
Ściskam,
Z.