Niestety nie znaleziono jeszcze dawcy.
Jeszcze nie znaleziono dawcy.
Powtarzam to sobie od dwóch minut w
myślach i staram się przeanalizować co to dokładnie oznacza. A
oznacza tyle, że żaden ze skoczków ani ich rodziny nie mogą mnie
uratować. Nikt z Niemiec, Austrii, Słowenii czy Polski nie może
mnie uratować. Żaden Norweg nie może mnie uratować.
Wychodzimy z Fannim z gabinetu na
korytarz. Biorę głęboki oddech żeby się uspokoić, ale nie
jestem w stanie zapanować nad łzami, które automatycznie zaczynają
spływać po moich policzkach.
-Nie rycz, Mała – mruczy Anders
zamykając mnie szczelnie w objęciach swoich ramion. - Nikt się
jeszcze nie poddał...
-Ja chyba zaczynam się poddawać –
szepczę mu w szyję.
-Diana – gwałtownie mnie od siebie
odsuwa. - Musisz wierzyć, że się uda, rozumiesz? Minęło dopiero
kilka tygodni.
-Przypominam, że moje życie to na
razie umowa na okres określony – rzucam niezadowolona.
-Nawet tak nie mów.
-A czego ty się spodziewałeś?
-Diana, szukanie dawcy czasami trwa
latami...
-Ja nie mam tyle czasu!
Zapada między nami głucha cisza.
Anders wpatruje się we mnie przerażonym wzrokiem.
-Wiem.
-Przepraszam – mruczę,
niedowierzając że mogłam go tak potraktować.
Fanni przez ostatnie tygodnie jest
chodzącym ideałem. Zajmuje się domem, wozi mnie do szpitala i robi
wszystko o co go tylko poproszę. A ja tak po prostu przy pierwszej
chwili słabości się na nim wyładowuję.
-Przepraszam – powtarzam przytulając
się do niego. - Nie powinnam. Ale ja się tak strasznie boję.
-Ty się boisz? - pyta Anders. - Ja
tracąc ciebie, stracę wszystko co mam.
-Jako prezes fundacji Marzenie Diany...
Widziałem, że przewróciłaś oczami!
Rzucam Tomowi rozbawione spojrzenie.
-Nie mogę sobie przypomnieć kiedy
mianowałam cię prezesem – prycham śmiechem.
-Ty nie możesz być prezesem, bo
jesteś główną zainteresowaną – oznajmia, co kwituję wysoko
uniesionymi brwiami. - Tak, takie jest prawo, które zresztą sam
ustaliłem. A obecni tu moi koledzy nie są nawet w połowie tak
popularni i lubiani jak ja, a przecież prezesem nie może być ktoś
o wątpliwej reputacji.
Rozbawiona kręcę głową, ale
pozostali skoczkowie zdają się nawet nie zwracać uwagi na przytyki
ze strony Toma.
-Kontynuując... Na czym to ja
stanąłem? Ah tak! Jako prezes fundacji Marzenie Diany mam zaszczyt
oznajmić, że nasza akcja zatacza coraz szersze kręgi!
-To znaczy? - pyta Jacobsen.
-Używając mojego niesamowitego uroku
osobistego znalazłem dwóch nowych ambasadorów.
-Ty i twoje alter ego? - pytam
uprzejmie.
-Chciałabyś – prycha Tom udając
zażenowanie. - Nie! Opuszczamy Europę! Daiki Ito będzie ci szukał
dawcy w Japonii, a piękna Sarah Hendrickson przeczesze Stany
Zjednoczone w poszukiwaniu ratunku dla ciebie.
-W końcu znalazłeś sposób, żeby do
niej zagadać – mruczy ironicznie Bardal. Rzucam mu rozbawione
spojrzenie, a on mruga do mnie łobuzersko. - Jeśli kiedyś się
zejdą, to będziesz matką chrzestną ich związku.
-Bardal, mógłbyś? - ucisza go Tom.
Chłopak chyba naprawdę wczuł się w
rolę prezesa. Lada moment zacznie przychodzić z informacjami
odziany w garnitur. Ja dla kontrastu na przykład siedzę w
najgrubszym dresie jaki znalazłam w Fannemelowej szafie.
-Jesteś niesamowity Hilde, wiesz o
tym? - uśmiecham się do niego promiennie.
-Ah tam – macha ręką jakbyśmy
mówili o jakiejś błahostce. - Czego się nie robi dla przyjaciół,
co nie?
-Boisz się?
Vegard wpatruje się we mnie swoimi
wielkimi, niebieskimi oczyma. Po chwili zaprzecza ruchem głowy.
-Ani trochę. W najgorszym wypadku
umrę.
-No właśnie!
-Gdyby nie dawca i tak bym umarł –
wzrusza ramionami. - A dawca znalazł się w ostatniej chwili, więc
pogodziłem się już ze śmiercią.
Czuję, że oczy zachodzą mi łzami.
Wpatruję się w niego łagodnym wzrokiem.
-Dlaczego ty jesteś taki mądry? -
pytam trochę retorycznie.
-Mam cztery lata, ale dużo przeszedłem
– uśmiecha się promiennie biorąc do buzi kolejną łyżkę lodów
czekoladowych z pucharku stojącego przed nim. - Już dwa razy ledwo
przeżyłem. Śmierć mnie nie przeraża.
I chyba mu tego zazdroszczę. Nie, nie
choroby, która już dwa razy prawie go zabiła. Zazdroszczę mu
tego, że jest spokojny i bez zbędnych emocji oczekuje na to co
nadejdzie. Obserwuję jak z entuzjazmem pochłania kolejne łyżki
lodów. Czuję jak co chwilę delikatnie kopie mnie w piszczele
machając nogami. Słyszę jak cichutko nuci pod nosem piosenkę,
która akurat leci z głośników w szpitalnej stołówce. Jest
szczęśliwy. Mimo wszystko.
-Diana?
-Tak?
-Zjadłbym jeszcze.
Prycham śmiechem i przewracając
oczami zabieram ze stołu pucharek i idę żeby oddać go pani w
kuchni i zapłacić za kolejny.
W czasie kiedy czekam na połączenie
karty z bankiem dzwoni mój telefon.
-Cześć Fannis – rzucam pogodnie po
odebraniu.
-Cześć Słońce. Jesteś w szpitalu?
-Jestem...
-Gdzie?
-W stołówce.
-Lecę!
I się rozłącza. Odbieram od kasjerki
lody dla Vegarda i wracam do stolika.
Niestety nie jest mi dane postawić ich
przed chłopcem na stole, bo za chwile na moje plecy wpada Anders i
pochylając się nade mną od tyłu, całuje mnie w policzek.
-Cześć kochanie! Cześć Vegard –
przybija z chłopcem piatkę i delikatnie czochra włosy. - Co tam
masz? - wskazuje na pucharek w moich rękach.
-Lody dla Vega – oznajmiam stawiając
naczynie na stole.
-To ty jedz – Anders zwraca się do
chłopca. - A ja będę mówił. Nadal chcesz jechać na skoki?
Chłopiec potakująco kiwa głową z
łyżką w ustach.
-To zawrzyjmy układ. Jeśli twój
lekarz i twoja mama wyrażą zgodę, to zabiorę cię na czterodniowy
obóz treningowy do Lillehammer, ok?
Krzyk jaki wydobył się z gardła
Vegarda w odpowiedzi na pytanie Andersa przekroczył chyba wszelkie
dopuszczalne granice decybeli. Chłopiec zeskoczył z krzesła i
rzucił się Fanniemu na szyję.
-Rozumiem, że się zgadzasz? - śmieje
się Fanni poklepując go lekko po plecach.
-Bez mamy? Na skokach?! Suuuuper!
-Stoeckl się zgodził? - pytam cicho,
żeby nie przerywać małemu celebracji.
-W sumie on z tym wyszedł. Tom
opowiedział mu o Vegardzie, Alex sprawdził czy jesteśmy w stanie
ściągnąć onkologa na te kilka dni, żeby miał na małego oko
i... udało się. Oficjalnie Hilde wpisze Vegarda jako podopiecznego
Marzenia Diany, a wyjazd ma być jakimś spełnionym marzeniem, czy
coś...
Uśmiecham się szeroko na widok
biegającego i krzyczącego ze szczęścia Vegarda. Hilde może i
jest ciemną masą, ale najkochańszą jaką można było sobie
wyobrazić.
-Czemu to robisz? - pytam nie
rozumiejąc.
-Co robię?
-No, zabierasz Vegarda i w ogóle... To
do ciebie niepodobne.
-Karma, Diana. Jak uszczęśliwie kilka
osób, to może karma wróci i uszczęśliwi mnie, zostawiając mi
ciebie.
Biorę głęboki oddech, żeby
powstrzymać łzy napływające mi do oczu.
-A jak jego mama się nie zgodzi? -
pytam.
-Nic się nie martw – mruga do mnie
łobuzersko Fanni. - Alex i Tom 'jestem popularny i lubiany' Hilde
się nią zajmą. Tak ją zbajerują, że nawet słowa nie powie. Ej,
Veg! Bo ci z tych lodów zupa zostanie...
I w takich chwilach jak ta, zapominam
że mija dzień za dniem, tydzień za tygodniem, miesiąc za
miesiącem, a moja umowa na czas określony z każdym dniem jest
coraz bliżej końca.
Zołers wraca, tak na chwilkę, w przerwie między egzaminami :) na razie wszystko idzie zgodnie z planem, jeszcze dwa duuuuuże egzaminy i zaczynam ferie, trzymajcie kciuki :)
u Diany taki chwilowy życiowy zastój, ale niedługo zaczniemy działać, mam nadzieję, że będziecie!
miłego czytania,
Z.